Drzwi do mieszkania Leszek nie miał w zwyczaju zamykać na klucz. Dość uboga dzielnica, do której nikt, prócz listonosza i inkasentów, nie miał ochoty się zapuszczać. Zamieszkujący ją ludzie, prócz niego, w większości przekroczyli już wiek emerytalny i należeli raczej do mało rozrywkowych i konfliktowych osób. Zawartość wynajmowanego lokalu, nędznej kawalerki w opłakanym stanie, także nie stanowiła dla nikogo łakomego kąska. Nie było więc ani zbytniej potrzeby, ani sensu się przed kimkolwiek zamykać. Poza momentami, gdy odmienne stany świadomości kreowały w jego umyśle złudne poczucie zagrożenia przed wszystkim i wszystkimi. Wtedy nie wystarczał zamek w drzwiach. Doskonałym jego wzmocnieniem stawała się natomiast stara, drewniana szafa, której rozmiary i ciężar sprawiały, że jej przesunięcie dla osłabionego nadużyciami człowieka stanowiło zbyt wielki wysiłek. Jedyną opcją wydawało się wówczas przewrócenie jej na bok, co parokrotnie uczynił, wywołując tym samym u sąsiadów specyficzny rodzaj entuzjazmu, który objawił się wezwaniem niemal wszystkich służb porządkowych w mieście. „Z czegoś trzeba być znanym” – zwykł mawiać.
Korzystając z braku zakazu wjazdu, Artur wszedł do środka bez pukania (dzwonka u drzwi, zresztą, i tak nie było), jakby był u siebie, nie zwracając w ogóle uwagi na to, że formalny właściciel lokalu śpi jak zabity. Ogarnął wzrokiem wszechobecny burdel i skrzywił się z niesmakiem. Na zegarze dochodziło południe.
– Zaś schlał się jak świnia – mruknął Artur, rozsiadając się w fotelu.
– Pieeerdol się – spod poduszki naciągniętej na głowę Leszka wydobył się przeciągły pomruk. – Akurat dziś jestem jak świnia trzeźwy i próbuję ten fakt przespać, co ty mi skutecznie utrudniasz.
– Oh, przepraszam panicza. Naprawdę nie chciałem przeszkodzić.
– A jednak to zrobiłeś. – Leszek wygramolił się spod poduszki, przeciągnął jak kot i usiadł na łóżku. – Co tym razem? Znowu kazała ci spierdalać, czy tradycyjnie zabrakło do wypłaty? Ode mnie za wiele dzisiaj nie wyciśniesz, bo śmierdzę wszystkim, tylko nie groszem.
– Czuć – odparł Artur z udawanym grymasem zniesmaczenia na twarzy. – Tym razem ani jedno, ani drugie. Kojarzysz starszego gościa, który przez kilka ostatnich miesięcy, niemal każdego dnia przesiadywał na ławce w parku?
– Tak. Bywał tam tak często i siedział tak długo, że ptaki przyzwyczaiły się do niego na tyle, by jeść mu z ręki. Cierpliwość godna podziwu. – Leszek z zainteresowaniem podchwycił temat. – Słyszałem gdzieś, że to jakiś zasłużony weteran wojenny i chyba emerytowany wykładowca którejś z tutejszych uczelni. Na starość wpadł w tarapaty finansowe, stracił cały majątek i wylądował na ulicy.
– To prawda, mój ojciec go znał.
– Co z nim?
– Dzisiaj rano zabrali go z tej ławki. W foliowym worku. Zawał.
– Kurwa…
– No. – Artur zasępionym wzrokiem wpatrywał się w okno, przez które dojrzeć można było tylko ścianę frontową sąsiedniej kamienicy. Widok raczej niegodny dłuższej obserwacji. – Nas też tak kiedyś zabiorą. Dokładnie tak samo wszyscy skończymy.
– Z tą tylko różnicą, że o nas dwóch nikt nie będzie umiał powiedzieć nic dobrego. Ani w czasie przeszłym, ani zaprzeszłym.
Zapadła zgodna cisza spowita papierosowym dymem.